„Nie lubię, jak jest za dużo słów. Szukam esencji” – z Aleksandrą Cieślak rozmawia Beata Kęczkowska
Aleksandra Cieślak (ur. 1981) – graficzka, ilustratorka, autorka książek i tekstów piosenek, reżyserka. Studiowała na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie (dyplom w Pracowni Projektowania Książki) oraz w Staatliche Akademie der Bildenden Kuenste w Stuttgarcie. Tworzy książki autorskie dla dzieci oraz dla młodzieży i dorosłych. Autorka wzruszającej Love story i inspirującej Książki do zrobienia i wielu wierszowanych książek dla najmłodszych. Trzykrotnie nominowana do prestiżowej Astrid Lindgren Memorial Award. Stypendystka programu Młoda Polska 2011. Za Książkę do zrobienia, wydaną przez wydawnictwo Dwie Siostry, otrzymała wyróżnienie w kategorii Children’s Books on Art na targach książki Bologna Ragazzi.
Skąd ci się wzięło rymowanie?
Pochodzę z Częstochowy, może stąd (śmiech). Ale rymy uwielbiałam od dziecka – karmiłam się Brzechwą, Tuwimem. Kochałam wierszyki dla dzieci, zabawy językowe, piosenki – oczywiście z „Pana Kleksa” albo te śpiewane przez zespół Gawęda. Bardzo dużo słuchałam słuchowisk z winyli – tam były piosenki, często rymowane.
W moim domu, jak ktoś chciał napisać komuś dedykację z okazji świąt, to ta dedykacja zawsze była rymowana. Więc dla mnie to było oczywiste, że jak się coś pisze dla kogoś, to musi być wierszyk.
Kim byli twoi rodzice?
Mieli zakład krawiecki. Byli bardzo kreatywni. Nie tyle szyli na miarę, ile sami wymyślali, co mają szyć i potem to produkowali. W życiu codziennym też byli pomysłowi, sami szukali rozwiązań. Wiele rzeczy robili samodzielnie – jakieś malowanie, odnawianie. To zawsze było mi bliskie, i ten świat działań manualnych, i bardzo duża obecność muzyki i poezji…
I jeszcze pielgrzymki na Jasną Górę za oknem.
No, to może mniej.
Ale rzeczywiście przechodziły? Mieszkałaś na trasie pielgrzymek?
Tak, i czasami to było dosyć irytujące. Godzina piąta czy szósta rano, idzie pielgrzymka jedna za drugą, niewielkie grupy, ale każda z własnym nagłośnieniem i każda śpiewa co innego.
Kiedy przyjechałaś do Warszawy? Na studia?
Tak, ale w ogóle nie chciałam do Warszawy, tylko do Wrocławia.
Tam jest akademia?
Jest akademia i jest na niej grafika. Do Wrocławia jeździłam na zajęcia przygotowawcze przed egzaminami na studia. Jechałam wcześnie rano, wracałam późno wieczorem, bardzo to było męczące. Ostatecznie jednak zdawałam do Warszawy, bo sobie nakręciłam korbę, że do Wrocławia w życiu się nie dostanę, a do Warszawy bez problemu, bo co to dla mnie (śmiech). I dostałam się z wyróżnieniem.
Kim chciałaś zostać, będąc dzieckiem?
Najbardziej pociągał mnie teatr. W podstawówce zorganizowałam kółko teatralne, konkurencyjne dla szkolnego prowadzonego przez panią od polskiego. W przeciwieństwie do jej grupy u mnie zawsze było kilku chłopaków, takich największych łobuzów, którzy grali jakieś abstrakcyjne, absurdalne role.
Sama pisałaś teksty?
Teksty pisałam sama, a już wspólnie przygotowywaliśmy kostiumy, scenografię.
Jednak porzuciłaś teatr.
W pewnym momencie, już w liceum plastycznym – bo poszłam do liceum plastycznego – myślałam nawet o akademii teatralnej. Jednak wydawało mi się to tak odległe – wiedza, która była wymagana na egzaminie, ze znajomości i historii teatru… Ja jej po prostu nie miałam, musiałabym bardzo dużo nadrobić. Chyba trochę poszłam na łatwiznę, wybierając akademię sztuk pięknych, czyli coś, co znałam.
Podobno ludzie po liceum plastycznym niezbyt chętnie są przyjmowani na akademię.
Nie wiem, czy to ma znaczenie, trudno mi powiedzieć. Oczywiście liceum pomaga i ułatwia, ale wielu rzeczy praktycznych i tak musiałam się nauczyć na studiach. Zresztą uważam, że obecnie wszelka edukacja wymaga reformy. Nie czuję, żeby to, co ktoś chce robić, musiało być koniecznie związane z tym, co studiował.
Byłaś w pracowni projektowania książek u Macieja Buszewicza?
Tak.
Z kim studiowałaś?
Oj, miałam świetny rok, a tak naprawdę nasza pracownia to było kilka lat – trzeci, czwarty i piąty rok. Znalazłam się tam ze świetnymi osobami. Byłam na roku z Marianną Oklejak i Edgarem Bąkiem, rok niżej byli Aleksandra i Daniel Mizielińscy, Marta Ignerska z kolei była rok wyżej.
Miałaś taką osobę, która cię inspirowała?
Bardzo inspirującą osobą była dla mnie moja mama. Zawsze we mnie wierzyła i w to, że samemu można różne rzeczy osiągać, dążąc do tego i po prostu pracując. Ale też moja pani od angielskiego, z którą się zaprzyjaźniłam, kiedy miałam sześć lat. Też była dla mnie inspiracją. I jej mąż, reżyser teatralny. Pamiętam, że kiedy miałam siedem czy osiem lat, zapytałam ją, czy on mógłby przeczytać mój tekst.
Może go jeszcze wystawi?
To był tekst o Drakuli (śmiech). Spotykałam inspirujących ludzi w kółkach, na studiach takimi osobami byli dla mnie Grażka Lange czy profesor Buszewicz. Nawet jeśli uważałam, że nie wszystko, co mówią, jest najlepsze na świecie, każde z nich kiedyś powiedziało to jedno zdanie, które we mnie zostało.
Myślę, że spotykamy takich ludzi codziennie, bo czasami przypadkowa osoba może nam powiedzieć coś, co w nas zostanie. Jak człowiek jest otwarty i słucha, to może usłyszeć bardzo dużo i samemu potem to jakoś przeprocesować.
Czy masz w swoim mieszkaniu książki z dzieciństwa?
Większość rozdałam, chyba tylko kilka zostawiłam. Zostawiłam sobie książkę na podstawie rosyjskiego filmu animowanego „Tęcza”. Z dwoma bliźniakami na okładce trzymającymi tęczę (śmiech).
Brzmi znakomicie!
Ma świetne, psychodeliczne ilustracje. Zostawiłam też „Jakubka i Brzoskwinię Olbrzymkę” Roalda Dahla i baśnie braci Grimm.
Z czyimi ilustracjami?
Elżbiety Murawskiej. Najlepsze! Co ja tam jeszcze mam… Prawie wszystkie „Tytusy”. Przyznam, że moja znajomość Szekspira pochodzi z „Tytusa, Romka i A’tomka”. „Niech ryczy z bólu ranny łoś…”, „Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś” – ja tego nie znam z oryginału, tylko z „Tytusa”. Super edukacyjna książka.
No i jeszcze Butenko, którego lubiłaś odrysowywać.
Tak, na kalce krawieckiej odrysowywałam ilustracje Butenki. Bardzo lubiłam też Kerna.Przez jakiś czas zbierałam książki dla dzieci, woziłam za granicę, ale albo je sprzedałam, albo rozdałam – stwierdziłam, że nie mogę ich mieć, że to po prostu niczemu nie służy.
ZAJĄĆ PRZESTRZEŃ, BĘDĄC W SWOJEJ ENERGII
Odkąd dowiedziałam się, że to w twoim mieszkaniu w czasie protestów Strajku Kobiet w październiku 2020 roku zostały wystawione „Dziady”, myślę o tobie: dzielna i waleczna. Skąd to w tobie?
Dzielność i waleczność… Nie wiem, chyba tak mam, od urodzenia. Wyniosłam z domu postawę, że nie można dać się zaszufladkować ani zapędzić w kozi róg, tylko realizować różne rzeczy, które chcę.
Ale też się angażować.
Właśnie to nie wiem, skąd we mnie to zaangażowanie. Chyba z wewnętrznej potrzeby zabrania głosu. Po „Dziadach” zorganizowaliśmy jeszcze dwa koncerty.
Jak to wyglądało?
Scena była oknem. To znaczy od zewnątrz, bo od środka były zbudowane podesty teatralne.
I to było też w twoim mieszkaniu? A gdzie wtedy spałaś?
U siebie, bo Sławek przywoził podesty rano albo dzień wcześniej, a wieczorem zwijał. Piękne doświadczenie, bardzo ważne. To mi pokazało, jaką siłę ma zabieranie głosu i stanie bardzo mocno w swoim. Co to znaczy zająć przestrzeń, będąc w swojej energii. Wyobraziłam sobie, że gdyby każda z osób, która protestuje, mocno stanęła w swoim miejscu i w swojej postawie, bezkompromisowej wobec bzdur kompletnych i ataków na wolność słowa, to wiele rzeczy by nie poszło tak łatwo.
Brałaś udział w protestach przeciwko „Lex TVN”, czy już nie?
Nie jestem w stanie angażować się we wszystkie możliwe protesty – bo to energożerne. Muszę się też zająć pracą. A wiesz, że o to, gdzie pracuję, odpytywała mnie policja, która nachodziła mnie w mieszkaniu po wystawieniu „Dziadów”? Pytali wszystkich przesłuchiwanych, gdzie są zatrudnieni, żeby potem pisać do zakładów pracy, do firm. Ale do kogo mieliby napisać – do Dwóch Sióstr, w których okno próbowali celować naziole na marszu niepodległości? Zresztą nie jestem przecież tam zatrudniona.
MICHAŁ RUSINEK NARYSOWAŁBY TO LEPIEJ
To ty kilka lat temu narysowałaś do „Wysokich Obcasów Extra” ilustrację „Wszyscy zrobiliby to lepiej”?
Tak (śmiech).
Wydrukowałam sobie ten rysunek i bardzo długo wisiał na tablicy na moim biurku w pracy. Pamiętam, że wśród tych, którzy narysowaliby lepiej od ciebie, wymieniłaś Patryka Mogilnickiego, a nawet Michała Rusinka, który rysowaniem się raczej nie para.
Wtedy Michał Rusinek był wszędzie. Na każdy temat.
Nadal jest.
Więc nawet lepiej by narysował. To był tekst o tym, że kobiety proszone o to, by coś zrobiły, często proponują w zamian jakiegoś mężczyznę, który według nich zrobiłby to lepiej. Nie zajmują swojego miejsca. Chowają się. Więc zrobiłam przekorny rysunek.
Też jesteś taka jak wiele kobiet?
Kobiety są bardzo różne.
Nauczyłam się mówić „nie” i robić to, co mnie interesuje, co jest w zgodzie z moimi wartościami. Choć to nie jest łatwe, bo przecież trzeba zarobić na życie... To stawianie granic to jest szeroki temat, bardzo teraz żywy.
Kobiety wychodzą z narzucanych im przez wieki ról. Jest coraz mniejsze przyzwolenie na dziaderstwo i mansplaining.
Zdarzyło ci się powiedzieć: „Ja do tego tekstu ilustracji nie zrobię”?
Tak, raz albo dwa. Kiedyś pracowałam nad tekstem, z którym miałam duży problem, ale była to trochę transakcja wiązana, więc zrobiłam to i nie żałowałam, bo dzięki temu z tą samą instytucją przygotowywałam inne rzeczy.
Nie chcę się wdawać w szczegóły, nie do końca ideologicznie zgadzałam się z tym tekstem. Wzięłam go więc na zasadzie wyzwania.
Czyli to jest ważne, żebyś się zgadzała z tekstem?
Tak. Nie zrobiłabym, prawdopodobnie, książki dla nacjonalistów (śmiech).
No wiesz… A gdyby to były rymowanki narodowe?
Nie podpuszczaj mnie (śmiech).
Nie zrobiłam zbyt wiele książek. Nie mam tak, że spod mojej ręki wychodzi książka za książką. Muszę naprawdę czuć, że chcę coś powiedzieć, żeby to zrobić. Gdy nie mam tego wewnętrznego przekonania, to mi po prostu praca nie idzie, tylko wszystko grzęźnie, a ja zaczynam inne rzeczy w międzyczasie. Poza tym lubię zmienność, potrzebuję odświeżenia, nowych doświadczeń, żeby móc z nich potem korzystać.
Jaką książkę chciałabyś zilustrować? Bohdan Butenko zwykle odpowiadał, że telefoniczną.
A ja, że swoją. Tak właśnie: swoją nową książkę. Bo mnie ilustrowanie cudzych książek zupełnie nie interesuje.
Ale czasem to robisz.
Czasem to robię, ale głównie ilustruję swoje książki. Zrozum mnie dobrze – ilustracja sama w sobie mnie nie interesuje, interesuje mnie wypowiedź, która jest połączeniem obrazu, rysunku, grafiki z tekstem. I żeby to było moje. Chociaż śmiałam się, że „Dziady” Mickiewicza mogłabym zilustrować.
Świetny pomysł. Koniecznie z żoliborskimi akcentami.
Mogę powiedzieć konkretnie: nie zrobiłabym książki o Polsce. A dostałam taką propozycję od Instytutu Książki w Krakowie. Miała promować Polskę na targach książki za granicą, być aktywnościowa, czyli taka w duchu Książki do zrobienia. Miałam napisać tekst i stworzyłam konspekt. Wymyśliłam, że to będzie „Polska do zrobienia” i to będzie Polska zmysłowa, książka będzie pokazywać, co możemy zobaczyć, poczuć, czego posmakować, dotknąć. I wtedy ktoś, kto to u mnie zamawiał, ustalał kwestie budżetu, umowy, zaczął mi mój projekt cenzurować. Odnoszono się do mnie w sposób mizoginiczny i protekcjonalny, co – jak się można domyślać tylko jeszcze bardziej mnie zirytowało.
Rozumiem, że oczekiwano od ciebie, że będzie klekot bociana, nauczanie Jana Pawła II i żołnierze wyklęci.
I jeszcze chcieli Pileckiego, którego historia jest oczywiście nadużywana. Przynajmniej ja to tak odbieram. Więc bardzo to wszystko było niesmaczne i nie dostałam żadnego wynagrodzenia – nawet za stworzenie tego konspektu, a jednak jest to praca intelektualna.
Nosisz jakąś książkę w głowie? Może właśnie taką o Polsce?
Szkoda mi czasu na Polskę (śmiech). Wolę się zająć głębszymi rzeczami.
To jaka jest ta książka w twojej głowie?
O śmierci. Aktywnościowa.
No, skoro o śmierci, to musi być aktywnościowa (śmiech).
Tak właśnie, oswajająca temat śmierci. Ostatnio pojawiły się różne publikacje dotykające tej kwestii, ale to zupełnie mi nie przeszkadza. Myślę, że ta moja książka nie byłaby dla dzieci, chociaż mogłaby być. Właściwie ten podział jest dla mnie sztuczny.
Bo czy rzeczywiście istnieje?
Istnieje, ale w określonych kategoriach. Są książki, których dzieci nie czytają, bo po prostu nie są w stanie czegoś zrozumieć, ale są też takie, które można zrozumieć na wielu poziomach. To droga, której szukam: żeby w tym, co robię, znaleźli coś dla siebie i siedmiolatek, i czterdziestolatek. Książka o śmierci mi się przyśniła i we śnie byłam strasznie zazdrosna o to, że ktoś inny ją zrobił, a nie ja.
Śniło ci się, że jest już wydana?
Tak.
Dobrze ją obejrzałaś? Jeśli tak, to nic tylko powinnaś sprzątnąć biurko i zabrać się do pracy.
Dojrzewam do tego. Rozmawiałam o tym z dziewczynami z wydawnictwa, ale jeszcze nie dotarłam do momentu, kiedy siadam i to konkretyzuję. Może zacznę ją robić w tym roku, bardzo bym sobie tego życzyła. Ale wiem, że to wymaga ode mnie ogromnej pracy nad samą sobą. Muszę przepracować swoje doświadczenie, żeby móc je przełożyć na książkę.
Masz doświadczenia ze śmiercią?
Śmierć mamy, która odeszła nagle siedemnaście lat temu, gdy byłam na trzecim roku studiów. Przede wszystkim jednak mam poczucie, że ludzie, których widzę dookoła, są w większości martwi. Więc śmierć nie jest tylko śmiercią ciała, ale pewnego rodzaju stuporem. W jakimś sensie codziennie umieramy i rodzimy się na nowo. Śmierć ma wiele aspektów. Czasami śniła mi się śmierć i rozmawiałam z nią o różnych rzeczach.
W jakiej formie, kościotrupka?
Nie umiem do końca powiedzieć, jak ona wyglądała, ale miała taką energię niczym Buka z „Muminków”.
A JA JESTEM MNĄ
Jak oceniasz to, co obecnie dzieje się u nas w dziedzinie ilustracji?
Szczerze mówiąc, w ogóle tego nie śledzę, więc nie wiem.
A gdy idziesz do księgarni, to jakich szukasz książek?
O buddyzmie, ale raczej zamawiam je przez internet. Albo o śmierci w kulturze tybetańskiej. To nie ma nic wspólnego z ilustracją.
Czyli nie sprawdzasz, co robi konkurencja.
Widzę na Facebooku u znajomych. Ale to nie jest dla mnie żadna konkurencja. To są ludzie, którzy mają swój styl, są sobą. A ja jestem mną, więc nie jesteśmy dla siebie konkurencją. Miałam nawet taką sytuację – ktoś mi zaproponował, żebym zilustrowała jego tekst i jako punkt odniesienia przysłał mi ilustracje mojej koleżanki. Powiedziałam: „Zadzwoń do niej po prostu. Skoro podobają ci się jej ilustracje, zrób z nią tę książkę”. Przecież to nie miałoby sensu, żebym się naginała, by zrobić coś podobnego, udawać kogoś, kim nie jestem.
Jak się zachowujesz, kiedy książka idzie do drukarni? Odcinasz się od niej czy chciałabyś być przy jej drukowaniu?
Raczej czekam na paczkę (śmiech).
A kiedy przychodzi paczka, to ją otwierasz? Czy boisz się, że znajdziesz jakiś przegapiony błąd?
Dawno nie byłam w takiej sytuacji. Ale za każdym razem, gdy współpracowałam z Dwiema Siostrami, wszystko było wałkowane tyle razy, oglądane w każdą stronę, że prawdopodobieństwo, że zostały jakieś pomyłki, było minimalne, i to byłoby wręcz szczęście znaleźć jakiś błąd.
Masz kogoś, z kimś konsultujesz teksty? Pierwszą czytelniczkę, czytelnika? Czy sama jesteś swoją wyrocznią?
Bardzo cenię sugestie Maćka Byliniaka z Dwóch Sióstr. Ale tak naprawdę, gdy mam w głębokie przekonanie, że tak, to jest to, nie muszę tego z nikim konsultować. Jak mam jakieś wątpliwości, to według mnie znaczy, że nie jest do końca dobrze. Może to brzmi arogancko, ale wynika z tego, że jestem bardzo krytyczna wobec siebie. I oczywiście zmieniłabym wiele rzeczy, które zrobiłam.
Napisała i narysowała od nowa?
Tak. Nawet Love story trochę inaczej bym zrobiła. Przepisałam je nawet.
Naprawdę? Czyli będzie wydanie drugie, poprawione?
Chciałam zrobić animację, może kiedyś usiądę po prostu przy tym swoim mnisim biureczku i to narysuję.
I zabierze ci to kilkanaście lat, jak Mariuszowi Wilczyńskiemu praca nad „Zabij to i wyjedź z tego miasta”.
Tego sobie nie wyobrażam. Ale rzeczywiście razem z moim kolegą przerobiliśmy Love story na scenariusz i pitchowaliśmy go w Łodzi na Animarkcie.
Co to znaczy?
Przedstawialiśmy przed jury nasz pomysł; tam była komisja, która przyznawała później dotacje na realizację. My jej nie dostaliśmy, ale samo doświadczenie było bardzo ciekawe, edukacyjne: jak dobrze przedstawić swój projekt w kilka minut, ale tak, żeby nie zdradzić całej treści. Fajne wyzwanie.
Dużo zmieniłaś?
Tak, przede wszystkim rozwinęłam całą historię i dałam zupełnie inne zakończenie.
LIST W BUTELCE
W jednym z wywiadów nazwałaś siebie „zbieraczką śmiecia”.
Teraz raczej minimalizuję. Albo inaczej: zdecydowanie staram się minimalizować. Marie Kondo wkroczyła w moje życie.
Jak było wcześniej?
Z jakiegoś powodu uwielbiałam stare papiery – magazyny, gazety, pocztówki. Niedaleko mam antykwariat, wciąż coś w nim wygrzebywałam. Wiele skrawków z tych znalezisk znalazło się między innymi w Książce do zrobienia.
Na szczęście nie lubię się za długo rozsiadać w jednym sposobie działania, uważam, że to nie jest dla mnie rozwijające. Porzucam metody, którymi się posługiwałam, i szukam czegoś zupełnie innego. Od pewnego czasu nie gromadzę starych papierów, tylko szukam bardziej malarskich rozwiązań. Staram się używać innych mediów, nie sięgać już po te skrawki.
Ostatnią książką, którą ilustrowałam, było „Rzeczy dzieją się w Warszawie” dla Muzeum Warszawy.
Nie kojarzę, niestety.
To legendy miejskie napisane przez różnych autorów, między innymi Monikę Powalisz, Agatę Passent. Autorem layoutu jest Kuba Sowiński, który mnie zaprosił, żebym zrobiła ilustracje. Miało to polegać na popsuciu jego layoutu, miałam tę książkę po prostu „pomazać”. Moje ilustracje miały sprawiać wrażenie próbnych, sugerować, że coś jeszcze zmienię, że to są szkice. Są tam też moje podkreślenia, bo jak jakieś zdanie wyjątkowo mi się podobało, to je podkreślałam. To rodzaj szczególnego dialogu ilustratorki z tekstem. A mój wkład w tę książkę to już bardziej interpretacja tekstu, komentarz niż dosłowna ilustracja. Poza tym to była dobra zabawa.
Pracując, myślisz o tym, kto będzie czytelnikiem twojej książki?
Za każdym razem reakcja na moją książkę jest dla mnie jak list w butelce. Nigdy nie wiem, czego się spodziewać. Oczywiście, jak robię książkę dla małych dzieci, zakładam, że odbiorcą będzie dziecko w określonym wieku, ale pracując nad czymś autorskim, nigdy nie wiem, kto będzie odbiorcą. Od wydania „Love story” minęło czternaście lat. A ciągle dowiaduję się na przykład, że ktoś na wszystkie śluby, na jakie chodził, kupował w prezencie moją książkę. Albo ktoś inny zaprasza mnie do zrobienia wspólnego projektu, na przykład „zaprojektuj nam grę planszową” (śmiech), bo „Love story” ma na półce. To była moja pierwsza książka, stworzona z pasji, sfinansowała ją częściowo agencja reklamowa, w której wówczas pracowałam. I to jest dla mnie zaskoczenie, że ona wciąż sprawia, że dostaję nowe zlecenia.
Czyli Love story nadal pracuje na ciebie.
Tak, chociaż od samego początku była przedsięwzięciem niekomercyjnym, ja na niej nie zarobiłam w zasadzie nic, ale chociaż zapracowała na własną produkcję. (śmiech)
SIADAM I RZECZY SAME SIĘ WYDARZAJĄ
Jak wygląda twoja praca? Rysujesz najpierw szkic, czy od razu siadasz do komputera?
Moja praca wygląda tak, że bardzo dużo się krzątam, zanim do niej usiądę.
Prokrastynujesz?
Tak, bardzo prokrastynuję. Sprzątam – najpierw muszę wysprzątać całą przestrzeń, umyć biurko. Gdy zaczynam nowy projekt, zawsze je szoruję, bo bez tego w ogóle nie pójdę dalej.
Okna też myjesz?
Okien nie, ale muszę posprzątać gruntownie i koniecznie umyć biurko, wtedy coś we mnie klika: „Dobra, teraz!” Troszeczkę więc muszę się zmusić, ale jak już wsiąknę, to nie zauważam, że jestem głodna, że chce mi się siku. Bardzo nurkuję w to, co robię, jestem w tym w pełni. Może dlatego trudno mi się zabrać za coś nowego, jeśli nie mam wcześniej skończonych innych rzeczy. Czasami pomaga mi presja czasu, konkretnie ustalone terminy. Ale też z drugiej strony wiem, że to może różnie działać, bo czasami po prostu i zwyczajnie nie mam weny.
A co to jest ta wena?
To jest taki moment, że siadam i rzeczy się same wydarzają. W ogóle nie muszę nad tym pracować, tylko po prostu to robię. A jak tej weny nie ma – siedzę mozolnie i w ogóle mi nie idzie. Nie umiem się z tym skontaktować w żaden sposób.
Nad czym pracowałaś najdłużej?
Nad Książką do zrobienia. Od pierwszej koncepcji do realizacji minęło kilka lat. I ostatecznie wyszło zupełnie coś innego, niż sobie założyłam. Ale to jest moja ulubiona książka, zaraz po Love story.
Ja wolę Love story.
Tak? Z Książką do zrobienia często prowadzę warsztaty – bardzo je lubię, otwierają na tworzenie. Dochodzenie do tej finalnej wersji było długim procesem. Zrobiłam film, trailer, miał być dokument. Z moim znajomym Bartkiem Szkopem pojechaliśmy na Opolszczyznę, tam w lesie rozmawialiśmy ze zrywkarzem.
Kto to jest zrywkarz?
Człowiek, który wyciąga ścięte drewno z lasu. On miał jeszcze konia, to był ostatni koń na Opolszczyźnie, który wyciągał drzewo z lasu. Ten nasz projekt miał w ogóle iść w inną stronę, miały powstać filmiki, towarzyszyć temu miało wiele innych rzeczy, ostatecznie wyszła książka. Wszystko bardzo długo trwało i sporo się zmieniało.
Ustalmy jednak: siadasz do wyczyszczonego biurka i za co chwytasz? Za ołówek czy komputer?
Komputer zdecydowanie nie. To znaczy tak, ale po to, by wybrać muzyczkę.
Jaką?
Czasami to jest po prostu osiem godzin muzyki medytacyjnej, odgłosy wodospadu albo coś w tym stylu – coś, przy czym mogę się skupić. Bywa, że potrzebuję ciszy albo słucham bardzo różnych rzeczy, elektroniki, klasyki. Wszystko zależy od tego, co robię.
Wybrałaś już muzykę i co dalej?
Zaczynam od tekstu. Jeżeli pracuję nad swoją książką, zawsze na początku jest tekst, a przed nim jest przekonanie, pomysł na to, co ja chcę powiedzieć. Tekst musi się najpierw urodzić, zmaterializować w postaci głębokiego odczucia, które dopiero potem przekształca się w słowo. I to słowo też jest dla mnie ważne. Nie lubię, jak jest za dużo słów, więc dużo skreślam, skracam. Szukam esencji.
Nadal masz psa?
Mam, mam.
A jak on reaguje, kiedy ty się tak zanurzasz w pracy?
Przychodzi, żeby się z nim bawić. Więc się z nim bawię (śmiech). Pies przywołuje mnie do porządku.