„Tak naprawdę robimy komiksy” – z Aleksandrą i Danielem Mizielińskimi rozmawia Beata Kęczkowska
Aleksandra i Daniel Mizielińscy (ur. 1982) – cieszący się międzynarodowym uznaniem graficy, twórcy książek, gier i stron internetowych. Absolwenci Wydziału Grafiki warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Laureaci licznych nagród i wyróżnień, w tym prestiżowego międzynarodowego wyróżnienia BolognaRagazzi Award 2010 za książkę Co z ciebie wyrośnie? oraz francuskiej Prix Sorcières 2013 i włoskiej Premio Andersen 2013 za Mapy. Edukacyjny album komiksowy Którędy do Yellowstone? Dzika podróż po parkach narodowych zdobył wyróżnienie w konkursie BolognaRagazzi Award 2020, został wpisany na listę White Ravens i trafił na listę lektur szkolnych. Wielka podróż dziadka Eustachego została wpisana na listę 100 wybitnych książek obrazkowych Braw Amazing Award i znalazła się w finale BolognaRagazzi Award 2022. Ich książki zostały przetłumaczone na ponad 40 języków, jak dotąd doczekały się 225 wydań.
oladaniel.com
BIBLIOTEKA I 225 WYDAŃ NASZYCH KSIĄŻEK
Jak wygląda wasza biblioteka?
Daniel: Nie ma w niej rzeczy, których nie chcemy mieć w domu. Nikt z zewnątrz nie może przynieść nam książki.
Czyli gdybym przyszła z jakąś w prezencie dla waszych synów, to najpierw ją sami przeczytacie?
D: Nawet babcie mają zakaz kupowania książek. W bibliotece jest tylko to, co my chcemy.
Książki dla dorosłych?
D: Cała literatura dla dorosłych jest na Kindle’u. A na górnych półkach stoją starocie, które zbieraliśmy dla okładek, ale tam chłopaki nie sięgną.
Aleksandra: Nie no, mamy jeszcze trochę literatury na papierze.
D: Są rzeczy po angielsku, jakieś Kingi, tytuły, które kupowaliśmy, jak jeszcze nie mieliśmy Kindle’a. Tak naprawdę najwięcej jest komiksów, ale oni wiedzą, że są nasze i ich nie biorą.
A: Chłopcy nie są jeszcze na takim etapie, żeby wziąć sobie jakąś powieść dla dorosłych i zacząć czytać.
D: Mają tak dużo własnych komiksów i książek, że nie muszą sięgać po nasze.
Rozumiem, że swoją bibliotekę w większości po prostu przeprowadziliście na czytniki?
D: Ze względu na miejsce przede wszystkim. I na mobilność, bo nawet jak zapomnę Kindle’a, to mam go na telefonie. Ten proces zaczął się, gdy urodzili się chłopcy. Na telefonie przeczytałem na przykład kilka Kingów, bo Ola zasypiała, a ja czekałem, aż przyjdzie pora karmienia, by leżeć obłożony chłopakami i czytać.
Macie zagraniczne wydania swoich książek w domu?
D: Tak, mamy po jednej każdego.
I ile to miejsca zajmuje?
A: Całą ścianę w naszej pracowni.
D: Jest dwieście dwadzieścia pięć różnych wydań zagranicznych. W roku dwa tysiące siedemnastym przygotowaliśmy trzydzieści osiem wydań. I to był rok, w którym my – pomijając, że chłopaki miały dwa lata – czuliśmy, że tracimy kontrolę nad tym, co się dzieje.
Nad czym?
D: Akceptujemy wydania zagraniczne, bo gdybyśmy tego nie robili, działyby się rzeczy złe. Chyba tylko Chińczycy potrafią dobrze je przygotować.
A: Są wydawcy, którzy każdy tekst najchętniej składaliby czarnym Arialem w białej prostokątnej ramce.
Czyli pilnujecie krojów pisma, kolorów…
D: Wszystkiego.
A: Idzie na przykład do druku pięć wydań zagranicznych jednocześnie: niemieckie, hiszpańskie, greckie, jakieś tam. I jak powiedzmy Grecy nie zdążają, to wszyscy inni zagraniczni wydawcy mają problem. Jest chryja. I to są stresujące rzeczy: tak nie może pójść, tego greckiego wydania nie da się potem oddzielnie wydrukować, bo drukują się wszystkie razem. A inni wydawcy czekają i mają słuszną pretensję, no bo co ich to obchodzi.
PANDEMIA I STUDENCI
Czy pandemia, lockdown jakoś zmieniły wasz sposób pracy? Pomogły?
A: Pomogły to chyba nie.
D: Kiedy dzieci były w domu, nie dało się pracować.
A: Był taki okres na wiosnę, że przez trzy czy cztery miesiące wszystko było pozamykane.
D: A potem sytuacja nieco się unormowała, dzieci wróciły do swojego przedszkola.
Większym wyzwaniem okazała się dla mnie organizacja zajęć, które mam na Akademii Sztuk Pięknych. Przed pandemią spotykałem się ze studentami, graliśmy w gry (bo je projektujemy), oglądaliśmy komiksy, robiłem korekty. A tu z dnia na dzień trzeba było przestawić się na tryb zdalny, nauczyć się, jak podtrzymać zaangażowanie. Robiłem sześć różnych wykładów w tygodniu, po dwa dla tej samej grupy. Starałem się, żeby to nie było samo gadanie, tylko żeby przekazywać wiedzę techniczną, inspirować. Były dyskusje i zawsze jakiś wykład. Miałem taką serię – nazwałem ją „Kreatywna produktywność, czyli jak zarządzać motywacją, czasem, pamięcią”. To zawsze jest problem na Akademii, więc cieszyło się popularnością. Ale cały czas musiałem kombinować i gdyby uczenie miało tak wyglądać na stałe, to bym zrezygnował.
Naprawdę?
D: Tak, Akademia to miejsce, gdzie studenci mają się spotykać ze sobą, by zobaczyć, co i jak robią inni. Nie chodzi o moje zajęcia i zajęcia innych wykładowców, najwięcej się wynosi ze zbudowanych relacji. Ale niektóre rzeczy mogłyby zostać w formie zdalnej, na przykład rady programowe wydziału. Studenci za to powtarzają, że według nich wykłady mogłyby zostać online. Rzeczywiście: po co przychodzić na uczelnię, jeżeli to nie jest interaktywne? Zwłaszcza że mam wielu studentów, którzy dojeżdżają spoza Warszawy. Jeśli w planie zajęć mają tylko wykład, to trochę strata czasu.
RYSOWANIA MOŻNA SIĘ NAUCZYĆ
O ile dobrze pamiętam, po raz pierwszy spotkaliśmy się w maju 2008 roku. Wydaliście już D.O.M.E.K.
D: D.O.M.E.K. się ani nie sprzedawał, ani nikt o nim nie mówił.
Mnie się niezwykle spodobał. Ponownie spotkaliśmy się, gdy wydaliście książkę o kosmosie. Przyszliście już obsypani rozmaitymi nagrodami, już byliście Mizielińskimi, marką rozpoznawalną i docenianą. Ale to gdy rozmawialiśmy po raz pierwszy, powiedzieliście, że każde robiło swój domek, rozdział, że tak pracujecie. A jak ta praca na cztery ręce i dwie głowy wygląda obecnie?
D: Teraz ta synergia jest chyba nawet większa, nie?
A: To się nie zmieniło właściwie.
D: Od D.O.M.K.U. pracujemy tak samo. Tak było przy Mapach, tak jest teraz przy pracy nad naszą nową książką.
Ale nie zdradzicie, co to jest?
D: Możemy powiedzieć off-record, ale czytelnikom chcielibyśmy sprawić niespodziankę.
Dużo czasu zabiera wam praca nad książką?
D: Rozmaicie, zależy od książki. Chyba najdłużej, bo trzy lata, siedzieliśmy nad Daj gryza, przy którym współpracowała z nami Natalia Baranowska. Tam było więcej szukania, researchu, niż rysowania i pisania. Pomysł ewoluował, miał po drodze ze trzy layouty. Jakoś mnie to przytłoczyło.
A: Na początku miały to być po prostu przepisy. Potem stwierdziliśmy, że przydałaby się do nich opowieść, skąd te dania pochodzą, z jakich krajów. Coś zbieraliśmy, coś rysowaliśmy, coś pisaliśmy – mieliśmy pierwsze dziesięć historii i wciąż nie byliśmy pewni, co dalej. Ale później jakoś to poszło. Tak to jest, że od połowy książki, kiedy już wiadomo, jak ona działa i co chcemy powiedzieć, to idzie. Oczywiście są jeszcze godziny pracy, które trzeba wysiedzieć.
Po Daj gryza zmieniliśmy sposób robienia notatek. Przerzuciliśmy się na system, który Niklas Luhmann opracował w latach siedemdziesiątych. Był socjologiem i wszyscy myśleli, że jest geniuszem, każda jego praca była przełomowa. A on twierdził, że to żaden geniusz, tylko mechaniczna metoda notowania na fiszkach, którą sobie wymyślił. Opisał ją Sonke Ahrens w książce „How to Take Smart Notes”.
D: Dzięki niemu w ciągu miesiąca przebudowałem całkowicie swój program nauczania, na przykład wywaliłem cały system rekrutacji do pracowni i zrobiłem loterię.
Loteria jest sprawiedliwsza?
D: Tak, bo nie oceniam, ile pieniędzy mieli rodzice, żeby zapisać dzieci na różne zajęcia rysunku, zanim do mnie przyszły. Loteria jest sprawiedliwsza, wtedy nie działa moja subiektywność, kierowanie się tym, co mi się podoba lub nie. Wiadomo, że osoby, które przed Akademią już rysowały, będą to z czasem robiły lepiej. Bo to jest małpia umiejętność, nie ma nic wspólnego z żadnym talentem – po prostu trzeba włożyć w to ileś godzin i będzie się dobrze rysowało.
Czyli skoro nie umiem rysować, to nie oznacza, że nie mam talentu.
D: Nie ma czegoś takiego jak talent. Jest tylko smykałka do tego, żeby szybciej się czegoś nauczyć, albo predyspozycje, dzięki którym można włożyć więcej czasu i wytrwałości w jakieś zadanie.
To rysowania można się nauczyć?
D: Tak. Z malowaniem już jest trudniej, bo ma się do czynienia z kolorami, ale rysowania na pewno można się nauczyć.
Pozostaję sceptyczna.
D: Gdybyś włożyła w swoim życiu tyle wysiłku w rysowanie, ile włożyłaś w pisanie, to pytanie, czy doszłabyś w rysowaniu do tego samego poziomu, jaki osiągnęłaś w pisaniu, tak? To prawda, pewne umiejętności zdobywamy szybciej, to są właśnie predyspozycje.
Wielu ludziom przypisujemy przełomowe osiągnięcia, ale moim zdaniem to jest kolejna loteria. Znam sporo osób, które rysują lepiej niż my, tylko po prostu nie trafiły na okoliczności, które sprawiły, że to akurat nam się udało. My mieliśmy mega farta, że skończyliśmy studia akurat wtedy, kiedy skończyliśmy, kiedy sytuacja na rynku książki dziecięcej w Polsce była taka, że wydawano wszystko.
No, nie wszystko.
D: Nie, ale ludzie szukali nowości. Nie tak jak we Francji, gdzie obowiązują tylko w miarę realistyczne akwarelki.
To było chyba wypadkową różnych rzeczy: pojawiły się nowe, małe oficyny, zrodziło się przekonanie, że w książce dla dzieci coś trzeba wreszcie zmienić.
D: Bo w latach dziewięćdziesiątych nastąpił jej upadek, ale jednocześnie były tradycje, pamiętaliśmy, jak dobrze mogło być.
Na szczęście były te podwaliny, nie zaczynało się od początku, bo gdyby tak było, to podejrzewam, że nadal byłoby…
D: ...tak, jak jest teraz w Chinach. Wydawcy mówili nam, że piętnaście lat temu nie było u nich w ogóle dziecięcej książki obrazkowej. I to bardzo widać, że oni nie mają edukacji artystycznej, że ich ilustratorzy są na początku, odkrywają to, co już jest dawno odkryte.
Tymczasem my byliśmy w pracowni Macieja Buszewicza, wcześniej był Janusz Stanny. My wszyscy staliśmy na ich ramionach. Poza tym znaliśmy z dzieciństwa książki Bohdana Butenki.
No więc była ta luka, a my akurat się wstrzeliliśmy i na dodatek chcieliśmy robić rzeczy non fiction, których nikt nie robił. Więc: Ojejku! Coś nowego, trochę zrzyna z Butenki, trochę w stylu akademii… Ale czy mamy jakieś oryginalne pomysły? No nie! Czy Mapy są oryginalne? Obrazki na mapach?
Ale przed wami jakoś nikt na to nie wpadł.
D: No właśnie nie! My po prostu chcieliśmy zrobić takie mapy po swojemu i mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na Dwie Siostry. To było jedyne wydawnictwo, któremu się spodobało to, co pokazaliśmy. Plus krakowski Znak, ale Znak na początku nie chciał nas wydawać, tylko robiliśmy dla nich okładki. Z „Kto kogo zjada” było tak, że sami zapłaciliśmy za druk, żeby tylko się ukazało.
Serio?
A: Nigdy tego nie mówiliśmy?
D: Chyba dotąd publicznie nie.
A: Na naszej stronie tego nie ma? Wydaje mi się, że to nie jest jakaś tajemnica. Uwierz nam, za naszymi książkami, tym, że w ogóle się ukazały, stoi seria przypadków.
D: Gdyby nie te przypadki, pewnie bylibyśmy nadal studiem graficznym, robilibyśmy okładki.
I strony internetowe.
D: No, nie wiem, czy byśmy jeszcze wytrzymali psychicznie.
Przyznałeś w jednym z wywiadów, że to się robiło nieznośne, ale wy też byliście dosyć trudni – przygotowywaliście tylko jeden projekt.
D: Ale bez konsekwencji finansowych.
Jednak to wy byliście po słabszej stronie, bo poświęcaliście swój czas.
D: W każdym razie pewnie byśmy robili coś swojego, może byśmy próbowali z komiksem, może grami. Utrzymywały nas fonty, czyli kroje pisma, które projektowaliśmy, świetnie się sprzedawały. Ale to kolejny fart, bo to był moment, kiedy powstało myfonts i w przeciwieństwie do fontshopa otworzyło się na wszystkich, wtedy bez weryfikacji jakości.
Ale fartem było też to, że Ola dostała mieszkanie w spadku. To wszystko się zbiera, nic nie jest w próżni. I dlatego mówię, że ocenianie na początku portfolio jest absurdalne.
Jednak trzeba mieć pewien pomysł, on się nie bierze znikąd. To nie jest przypadek, że mieliście pomysł na…
D: Ale pomysły to jest taniocha! Każdy ma pomysły!
(śmiech) Jakby to była taniocha, to by się nam wszystkim łatwiej żyło.
D: Wystarczy popatrzeć, ile jest memów w sieci. Świetnych memów, które są świetnie wymyślone. Pomysły to jest taniocha. Później trzeba w tych dużych projektach wytrwać, żeby je zrealizować. To jest ta podstawowa różnica.
Czyli o waszym sukcesie decyduje pracowitość, tak to nazwiemy? Czy może determinacja?
D: Wydajność.
A: Myślę, że to jest bardzo wiele czynników. Zgadzam się, że umiejętność rysunku nie przesądza o tym, że się w ogóle zostanie w tym zawodzie i będzie się zadowolonym z pracy. Już nawet nie mówię o sukcesie, takim dużym słowie. Patrząc na nasz rok na Akademii, to nie jest tak, że jeśli ktoś świetnie rysował, to dzisiaj jest nadal w tym zawodzie. Bywa, że robi coś innego. Umiejętność rysowania to tylko jeden z wielu różnych elementów, które muszą się złożyć na to, żeby pracować w zawodzie i mieć z tego satysfakcję.
D: Zazwyczaj wystarczy dobrze rysować i to jest takie niezbędne minimum. Reszta to seria przypadków. Nie słuchałaś, co mówiłem? (śmiech)
NARYSUJ TO JESZCZE RAZ
Podobno nie potraficie rozpoznać, które z was narysowało który rysunek.
D: Nie, nie rozpoznaję, często zapominam, zwłaszcza w starszych książkach. Opowiadałem o tym jednemu ze swoich studentów, a on stwierdził, że to jest takie niesamowite. Dało mi to do myślenia. I wiesz, doszedłem do wniosku, że my jesteśmy tak bardzo nastawieni na rezultat, że nasze ego, to „chcę, żeby zobaczyli, jak JA rysuję”, schodzi na drugi plan. Co mnie o tyle zaskoczyło, że moją największą wadą było za duże ego. Że ja wiem najlepiej, że musi być po mojemu. Wiedziałem, że to jest moja słabość, że jestem mniej otwarty na sugestie z zewnątrz. I to mi się też bardzo zmieniało.
Ale między nami to zawsze było tak, że jak Ola coś powie, to ja tego nie kwestionuję.
Nie kłócicie się przy pracy? Może „kłócicie” to za duże słowo, ale…
D: Nie.
A: Nie.
D: Nigdy. Po to jest druga osoba, żeby znaleźć to, co nie działa. Więc jak druga strona coś widzi, to jest dla mnie oczywiste, że nie chodzi o przytyk, tylko o jak najlepszy efekt.
Czyli nie jest tak, że to, co raz narysowane, jest najlepsze.
D: No nie, jeśli się okazuje, że coś możemy opowiedzieć lepiej, to zmieniamy.
A: Tylko sobie nie myśl, że jak któreś z nas zwróci na coś uwagę albo usłyszymy od kogoś z redakcji, że trzeba przerysować całą stronę, to mówimy: „Hurra!”
Wiadomo (śmiech). To zawsze musi budzić opór.
A: Poza tym musimy czuć, że to ma sens.
Jak wymyślacie książkę? Siadacie i kombinujecie, kombinujecie, wtem następuje błysk: zrobimy książkę o kotach! Czyli macie już temat – nie, nie dziękujcie mi za pomysł (śmiech). Ciekawi mnie, jaki jest kolejny etap?
A: To zależy. Chyba najpierw myślimy, jaki książka ma mieć format.
D: Chyba tak, najpierw musimy znaleźć jakieś ramy.
A: Czy to ma być taki format jak Mapy, czy nie.
Czy taki jak Dziadek Eustachy.
D: „Dziadek” na przykład bardzo się zmieniał.
Bardzo jest inny. I bardzo go za to polubiłam.
D: Jest odreagowaniem Daj gryza. Powstał pod hasłem „zero researchu”.
A: I zero słów.
D: Jak najmniej słów. On miał być edytorsko dokładnie taki sam, jak Jeden dzień.
A: Wyjaśnijmy, że Jeden dzień to jest encyklopedia dla najmłodszych.
A „Dziadek...” to komiks dla najmłodszych.
D: Ty też się z tym zgadzasz: „Nie czytaj komiksów, bo nie będziesz czytał książek”?
Dzięki komiksom po lockdownie wróciłam do czytania. I teraz powinnam podziękować pewnemu ich wydawcy, że o mnie zadbał. Ale doskonale wiem, że są traktowane jak coś gorszego.
A: Jak gorsza książka.
D: Co jest absurdalne przy tym, jakie treści to medium potrafi nieść. I jakim bywa dziełem sztuki.
Dla mnie to jest nośnik treści. Nie będę się oszukiwać: czytam komiksy głównie dla treści.
D: Zdarzają się rzeczy, które idealnie łączą jedno z drugim. Przełomowe były na pewno „Maus”, „Persepolis”... Zaczął się ten cały nurt non fiction i na przykład teraz Guy Delisle robi mega rzeczy. „Arab przyszłości” też jest z tego nurtu, czy „Palestyna” Sacco. Coś, co w innych krajach było już dawno, u nas zaczęło ciurkać i nadal jest odkryciem, że można coś takiego zrobić. I co to za dziwny pomysł, że komiks niby blokuje czytanie, podczas gdy jest zupełnie odwrotnie. Dzieciaki powinny dostawać komiksy wcześnie, właśnie wtedy, kiedy mogą przeczytać mały dymek, przeskoczyć dalej z treścią, a potem przeczytać kolejny mały dymek – to jest po prostu idealny pomost. Pomyśleliśmy, że fajnie by było, gdyby ukazywało się więcej komiksów dla dzieci, które jeszcze nie czytają, żeby zrozumiały to medium. Bo jednak wielu dorosłych, którzy nigdy nie czytali komiksów, potyka się na różnych zabiegach, które autorzy komiksów stosują, żeby nasze mózgi wypełniły tę przestrzeń, odstęp między kadrami, jakimś „dzianiem się”. To „dzianie się” może trwać sekundę, ale może trwać lata. To, co się dzieje między kadrami, jest często ciekawsze niż to, co w kadrze. I żeby oswoić dzieci z tą mechaniką, trzeba zrobić komiks, który będzie czysto przygodowy. Nie będzie tylko rozrywką, ale jednocześnie pomostem do czegoś więcej.
Przy D.O.M.K.U. mówiliście, że rysujecie dla siebie. Nadal tak jest?
D: Teraz chyba to inaczej nazywamy, ale to wynika z większego skupienia na efekcie, a nie swoim ego. Powiedziałbym, że nadal robimy takie książki, jakie sami chcielibyśmy mieć – ale najważniejsza jest dla nas treść, którą chcemy przekazać. Chyba to jest ważniejsze: Daj gryza robiliśmy z myślą o tym, że to jest taka luka, że nie mówi się o tym, jak jedzenie kształtowało całą historię ludzkości. Że było kluczowym czynnikiem powstawania cywilizacji, prowadzenia wojen i podbojów.
URODZILI SIĘ I ZABRALI NAM CZAS
Czy pojawienie się chłopców zmieniło wasze myślenie o książkach?
D: Nie, zabrało nam czas, ale nie zmieniło myślenia. Pewnie Jeden dzień by nie powstał – ale nie dlatego, że robiliśmy go dla nich, tylko zauważyliśmy, że brak jest takich książek. Jednak nie robimy książek dla naszych synów, tylko dla – mam nadzieję – milionów innych dzieci. I nie możemy uwzględniać ich preferencji, które wynikają z tego, że są wychowani przez nas. Mamy bardzo konkretne wyobrażenie tego, co chcemy mieć w książce i jak to ma wyglądać. Oni rzeczywiście widzą, co rysujemy. Jeśli chodzi o „Którędy do Yellowstone” czy „Daj gryza” widzieli te książki wcześniej, drukowaliśmy im ilustracje bez kolorów, żeby sobie kolorowali. Ale to nigdy się nie odbywało po to, żeby uzyskać ich feedback. Czy chłopaki jakoś wpłynęli na to, jak tworzymy książki, albo myślimy o książkach?
A: Jeden dzień powstał, bo uznaliśmy, że taka książka jest potrzebna w tym wieku. I trochę chcieliśmy mieć ją zrobioną po swojemu.
Daniel powiedział, że chłopcy tylko zabrali czas, i w ten sposób wpłynęli na wasze książki.
A: No tak. Pracujemy zdecydowanie mniej, a jeszcze przez pandemię mieliśmy długie okresy zupełnie bez pracy. Wcześniej głównie pracowaliśmy, siedzieliśmy w domu i pracowaliśmy. A teraz tak się nie da. Ale nie myślimy o książkach pod kątem chłopców.
Nie myślicie na przykład: idą do szkoły, to zrobimy książkę o szkole i najlepiej przetestujemy ją na nich. Z myślą, że oni są pierwszymi czytelnikami, pierwszymi testerami.
A: Nie, nie. Zresztą jak powstawały Yellowstone czy Daj gryza, to byli dużo za mali na te książki.
Ola, ile zrobiliście już książek? Kilkadziesiąt, prawda?
A: Kilkadziesiąt? Nie no, dwadzieścia kilka. Chyba tak. Na naszej stronie najłatwiej policzyć. Dwadzieścia cztery?
D: Chyba dwadzieścia sześć. Tylko że ja liczę też „Tysiąc okładek”.
Uwielbiam tę książkę. Powinniście ją powtórzyć. Wydać jeszcze raz, bo po moim czytaniu ona się rozpada.
A: Nie, to się już nigdy nie stanie.
D: Nie zrobimy tego nigdy więcej.
Dlaczego?
D: Koszmar, koszmar.
A: Zdobywanie praw…
D: Jak to powiedział pewien znany prawnik od prawa autorskiego: Spadkobierców się powinno palić na stosach razem z autorami (śmiech).
Dzieci i wdowy to największy wróg zmarłego pisarza.
D: Naprawdę nie widzę powodu, żeby nasze chłopaki przejmowali po nas prawa. Uważam, że po śmierci autora, kiedy jego umowy z wydawcą wygasną, prawa do jego książek powinny przejść do domeny publicznej.
Jak wyglądają wasze spotkania? Zapełniacie Salę Kongresową czy Stadion Narodowy?
A: Nie, nie.
D: Na targach w Chinach był tłum, musieliśmy mieć ochronę podczas podpisywania. A na Tajwanie przede mną minister czegoś tam miał wykład o Mapach. To było dziwne.
A: Dopiero na miejscu się zorientowaliśmy, jak duże znaczenie symboliczne i polityczne ma dla nich, że w książce Tajwan jest pokazany jako oddzielne państwo. W takiej popularnej książce, która jest dostępna na świecie.
D: Polska nie ma tam ambasady, tylko przedstawiciela handlowego. Na spotkaniu był obecny on i kilku polityków, w tym jakieś szychy…
A: Daniel poszedł w podartym t-shircie z napisem „Yellowstone....”.
Czyli dyplomatyka i łowy.
D: Przyszliśmy i najpierw było całe szkolenie, kiedy kto ma wstać, kiedy kto ma mówić i co kto ma robić. Była pełna sala i wszystko było ą-ę. Ja zawsze jestem w t-shircie i wszystko olewam. Później opowiadałem dowcipy, jak zawsze na spotkaniach. Ale dla Tajwańczyków to był pierwszy międzynarodowy album dla dzieci, który pokazuje Tajwan jako oddzielny kraj. Mimo że wiedzieli, że chińska wersja jest inna i my nie podejmujemy tych decyzji. Granice są takie, jakie uznaje kraj, w którym ukazuje się dane wydanie. Przecież nie będziemy brać na siebie jakichś deklaracji politycznych, bo to nie ma sensu. Ale mimo wszystko to było dla nich ważne.